Tagi

plakas.jpg

Parę zdań o filmie, który pokochałam od pierwszego kadru, bo wyobraźcie sobie w te podłe, kurewskie, śmierdzące upały film, zaczynający się w taki sposób:

poczs.jpg

I wszystko jasne, prawda?
Mam wrażenie jednak, że polskiemu dystrybutorowi te upały także zaszkodziły, bo duńskie „I lossens time” (nawet google translator przekłada to na „w godzinę rysia”, lektor wyraźnie czyta „Godzina rysia” i słowa te są jak najbardziej sensowne, gdy odniesie się je do fabuły) zastąpił „Wyjątkami z Dekalogu” – co ni chuja tego sensu i związku nie posiada.

Na początek króciusie streszczenie z filmwebu (moim zdaniem trochę przekłamane, z jego drugą, tą interpretacyjną częścią się nie zgadzam, ale przyjemność odnajdywania nieścisłości zostawiam już wam samym):

„45-letnia pastor Helen zostaje poproszona o pomoc przez młodą badaczkę zajmującą się resocjalizacją osadzonych w zamkniętym zakładzie psychiatrycznym. W ten sposób poznaje młodego człowieka fanatycznie wierzącego w Boga – Drengena, który trafił tu po zabójstwie dwójki starszych osób. „Godzina rysia” to film o poszukiwaniu porozumienia i pokonywaniu wzajemnych animozji między ludźmi z różnych światów. Bohaterowie odnajdują się wbrew całemu światu, jakby w innej czasoprzestrzeni… Jakby w godzinie rysia…”

Mnie ten film wczorajszej nocy po prostu zaczarował i szczerze się dziwię, że na filmwebie jadą po nim równo i amatorzy i profesjonalni recenzenci.

Może jestem naiwna, może łatwo mnie oszukać byle błyskotką, może daję się nabrać na reżyserskie i scenariuszowe tandety i falsyfikaty, ale ja jakoś nie widzę w opowiadanej historii „wulgarnego konceptu człowieka jako łamigłówki, którą da się w stu procentach rozszyfrować” a katatoniczny pacjent psychiatryka, (Lasse, bo tak naprawdę ma na imię – Drengen to po duńsku „chłopak”) wydaje mi się znacznie bardziej skomplikowany i tajemniczy niż, jak chce J.Popielecki – prosty „splot freudyzmów, zafiksowaną na kilku słowach-kluczach szkatułką z ukrytą w środku odpowiedzią”.

W stu procentach? Poważnie?
Ok – to kilka prostych pytań.

Pierwsze z brzegu, najprostsze: dlaczego Lasse zabił? Z jakiego powodu wybrał tych dwoje staruszków i zrobił to, co zrobił?
Dlaczego „upozował” ciała zabitych dokładnie w tym miejscu i w taki sposób?
Poproszę także o klarowne wyłuszczenie przyczyn jego fiksacji na punkcie rudego kota z całą ową „boską” otoczką i porąbanych obsesji w temacie kociego powrotu.
I w nawiązaniu do tej rzekomej łopatologii i topornej, infantylnej psychologii jedna banalna kwestia: w jaki sposób niby ta psychologia wyjaśnia to, co wydarzyło się w umyśle głównego bohatera.
Tylko nie mówcie mi, że rozłączenie z ukochanym dziadkiem spowodowało chorobę psychiczną, i to taką totalną, plus chęć mordu 😉
A jeśli faktycznie osią filmu jest „religia kontra empiria. Oto pytanie stawiane przez reżysera: czy ludzkie doświadczenie da się zamknąć w dogmatach – nie tylko wiary, ale i nauki?” to wcale nie daje on jednoznacznych odpowiedzi.
Nie daje jednoznacznej odpowiedzi na ŻADNE ze stawianych pytań, również na te postawione przeze mnie.
Pokazuje raczej, że używając wiedzy medycznej, psychiatrycznej czy psychologicznej, analizując przeszłość bohatera i jego teraźniejsze zachowania możemy jedynie dotknąć czubka góry lodowej, jedynie otrzeć się o prawdę, a większość i tak pozostanie poza naszym zasięgiem.
Coś tam się nam wyjaśni, jakiś jeden kawałek puzzla sklei z drugim – ale i tak pozostanie wielki obszar wypełniony domysłami, sprzecznymi hipotezami, opierający się wszelkim metodom poznawczym.
Nigdy więc nie poznamy pełnej prawdy o tym, co dzieje się w chorym umyśle chłopaka.
Nie ogarniemy pokrętnych meandrów jego wiary, zdeformowanej przez szaleństwo. I zaśmieję się w twarz każdemu, kto będzie usiłował udowodnić mi, że jego „kocią wizję boga” da się wytłumaczyć jakimiś prostymi „splotami freudyzmów”.
Jasne, słowa-klucze, te „ostrygi, żaby i niebiańskie harfy” otwierają co prawda szkatułkę wspomnień, ale tak naprawdę niewiele tłumaczą.
Jeśli kogoś zadowalają takie odpowiedzi, to super, ja jednak pytam: no i co? I to już wszystko?
Bo tak naprawdę to nie wiemy przecież, czy obrazy z dzieciństwa, które zachowały się w umyśle chłopaka – odpowiadają rzeczywistości.
Na ile zniekształcił je upływ czasu i paranoje jego zwichrowanej psychiki.
A jeśli nawet wszystko wydarzyło się dokładnie tak, jak widzimy w retrospekcji, to dla mnie jest to jedynie dowód na to, że choroba psychiczna chłopaka pozostawiła w jego umyśle małe furtki, łączące go ze światem realnym i przeszłością. Że czasem, dzięki specyficznym metodom terapeutycznym, udaje się je otworzyć, na chwilę. I może to kompulsywne powtarzanie słów-kluczy to usilne próby otwarcia tych furtek.
I tyle.
Bo furtki uchylają się ledwo ledwo, odsłaniają niewielką część pokręconej układanki w umyśle chłopca i wciąż nie wiemy, co dzieje się w mroku, do którego nie mamy dostępu.
Mamy jedynie sekundę, by rzucić okiem na chwilowo oświetlony mrok i próbować poukładać jakoś to, co uda się dostrzec.
I nic więcej, i tylko tyle.
Cała reszta pozostanie zagadką, wielką czarną dziurą, niezbadaną tajemnicą – tak, jak tytułowa „godzina rysia”.