Przeglądanie oferty zalukaj, kinomana czy innego cda to stuprocentowa loteria.
Opisy filmów niekoniecznie oddają faktyczną zawartość fabuły, a oceny widzów – to już w ogóle kosmos.
Jeśli je czytam, to praktycznie po to, żeby wyłowić takie w rodzaju „nuuuuda, flaki z olejem i dno” albo „po kwadransie zasnąłem” czy „wytrzymałam jakieś 11 minut i wyłączyłam” – bo często oznacza to, że właśnie trafiłam na film wart obejrzenia.
Brak szybkiej akcji, strzelanek i pogoni może, choć oczywiście nie musi – wskazywać na kino, którego szukam.
Jasne, czasem dla rozrywki i relaksu pooglądam sobie „Deadpool” – natomiast filmu o walkach gangów kompletnie mnie nie ruszają, no chyba że jest to „Ojciec chrzestny” albo „Dawno temu w Ameryce” 😉
Oczywiście upraszczam – ale mam nadzieję, że rozumiecie, co mam na myśli.
Tak właśnie trafiłam na „Stockholm, Pennsylvania” (premiera na Sundance Film Festival 2015), debiut scenariuszowy i reżyserski Nikole Beckwith. )
Film zebrał raczej słabe oceny, na imbd i w innych miejscach sieci.
Może dlatego, że wszyscy uparcie dopatrują się w nim jedynie psychologicznego studium przypadku syndromu sztokholmskiego.
Nie wdając się w szczegóły z dziedziny, na której się nie znam i której niekoniecznie ufam – dostrzegam w opisanej historii znacznie więcej – i o tym chciałabym tu napisać.
Więc ok, dla porządku, jest tak: Leanne, porwana w wieku 4 lat z placu zabaw przez Bena McKay’a po 17 latach wraca do rodzinnego domu.
To, co działo się podczas tego czasu, który spędziła nie opuszczając zaadaptowanej do celów mieszkalnych piwnicy – widzimy w licznych retrospekcjach.
Kolejne sceny i rozmowy z porywaczem, które odbywa mała dziewczynka, potem coraz starsza dziewczyna pozwalają wyobrazić sobie naturę i formę ich kontaktów.
Może niektórzy dopatrzą się w nich sprytnej manipulacji psychola, którym niewątpliwie jest Ben, ja jednak widzę także, jak jasny, zwarty i jednorodny obraz świata udało mu się zbudować.
Obraz, co do rzetelności którego można dyskutować – ale i mnie on urzeka.
Podobnie to – w jaki sposób od początku porywacz traktuje Leanne. Mówię tu o niezmiernym szacunku, powadze i opanowaniu nawet podczas wybuchów jej złości.
O konsekwencji w budowaniu jej poczucia bezpieczeństwa. O cierpliwości podczas rozmów i dyskusji.
O ogromnie wysiłku, który wkłada w jej wychowanie i edukację, choć być może traktuje ją wybiórczo i jednopłaszczyznowo, dając jej niepełną wiedzę o świecie i pomijając praktyczne rady, jak w nim żyć.
Kiedy dziewczyna trafia do rodziców wydaje się być niezwykle mądra w sensie „filozoficznym” i bogata w sensie „duchowym”, potrafi w dyskusji zbić z tropu doskonale dobranymi argumentami – ale nie wie, do czego służy stanik, nie potrafi obsłużyć tostera czy kuchenki, mały szczeniaczek budzi w niej panikę – bo podczas tych 17 lat nie miała okazji widzieć „nic żywego”.
Rodzice Leanne traktują ją tak, jakby była tą samą dziewczynką sprzed 17 lat, jakby wróciła do domu po dniu nieobecności – nie mają najmniejszego pojęcia, co dzieje się teraz w jej głowie i sercu. Nikt z nią nie dyskutuje tak naprawdę, nie pyta o zdanie w ważnych kwestiach, rodzice kłócą się na jej temat w sąsiednim pokoju nie dbając o to, że może słyszeć ich słowa. Jakże różni się to od jej kontaktów z porywaczem, podczas których nigdy nie była traktowana z góry, przedmiotowo, podczas których mogla wierzyć – że jest dla niego na pierwszym miejscu.
Rodzice jednak zupełnie, ale to zupełnie jej nie rozumieją, zdają się nie dostrzegać ogromnych zmian, jakie zaszły w Leanne, nie rozumieją także, z jak skomplikowanym problemem wychowawczym, psychologicznym i nawet psychiatrycznym będą musieli się zmierzyć. Widać to od początku – gdy dziewczyna chce być nazywana inną formą jej imienia, gdy już podczas pierwszej rozmowy odnosi się wrażenie, że rodzice i ich córka mówią zupełnie innymi językami.
Pokazuje to świetnie bardzo mocna scena, gdy matka odnajduje jej pamiętnik.
Wtedy wymyśla nowy sposób, by dotrzeć do córki.
Kompletnie kosmiczny i przeczący wszelkim psychologicznym i dydaktycznym regułom – ale paradoksalnie zdaje się on odnosić skutek.
Do czego jednak doprowadza, utwierdzając niejako dziewczynę w jej chorym systemie życiowych wartości i międzyludzkich relacji – zobaczcie sami, nie zważając na to, że krytykom właśnie ta druga część historii bardzo się nie podobała. O ile dobrze zrozumiałam chodziło tu o pewną psychologiczną niespójność końcówki filmu – IMO każdy kawałek tej wciągającej układanki doskonale pasuje do reszty i razem tworzą wiarygodną całość.
A ta przekonuje, że w filmie owym podział na „czarne” i „białe”, na postacie „pozytywne” i „negatywne” wcale nie jest oczywisty i prosty. Postać Bena, jego uporządkowana, przemyślana wizja świata, choć fałszywa – porywa i fascynuje, jego relacje z dziewczynką po prostu zachwycają i piszę to z całym przekonaniem, choć nie uległam syndromowi sztokholmskiemu.
„Stockholm, Pennsylvania” – gorąco polecam.
maggie said:
Nie rozumiem czemu Pani uważa, że widzi w tym filmie coś więcej niż studium syndromu sztokholmskiego. To coś więcej, co Pani widzi, to budowanie więzi między dziewczyną a porywaczem i wyjątkowość tej więzi, to właśnie jest syndrom sztokholmski. Druga część filmu to reakcja rodziny na ten syndrom i walka z nim. Tyle. nie ma tu nic więcej.
drzoanna said:
Nie, zupełnie nie 🙂
To „coś więcej”, o czym piszę, to coś zupełnie innego.
Szkoda, że nie przeczytała pani mojego artykuliku dokładnie, bo cała moja recenzja jest o tym właśnie i żeby podjąć z Panią dyskusję musiałabym chyba jeszcze raz napisać to samo, te same słowa i te same argumenty – a to chyba bez sensu, prawda?
Powtórzę jednak, w skrócie: tak, wiem, na czym polega syndrom sztokholmski. Ale będę się upierać, że film jest czymś więcej, niż jego studium.
Raz – jest rozprawką o kondycji rodziny – tej konkretnej i w ogóle. Jest opowieścią o trudnościach w porozumieniu się między ludźmi pozornie bliskimi, o murze, na jaki często napotykają rodzice w kontaktach ze swoimi dziećmi, o desperacji i o bezradności.
Jest opowieścią o porażce stereotypów, wychowawczych ale nie tylko.
Bo nie chodzi jedynie o to, że, jak piszę „uporządkowana, przemyślana wizja świata” Bena przekonała Leanne – chodzi o to, że przekonała MNIE.
Przynajmniej na czas projekcji.
Wie Pani, jak dotychczas nie zdarzyło mi się pogrążyć w depresji, gdy oglądałam film o depresji, nie udzieliły mi się też objawy pacjentów podczas oglądania filmu o żadnym z psychicznych schorzeń… 😉 tu jednak, w tym jednym przypadku moje utożsamienie z bohaterką filmu było absolutne. Uwierzyłam Benowi, zachwyciła mnie jego filozofia życia i porządek rzeczy, pochłonęła mnie i wciągnęła jego głęboka duchowość…
Mogę więc powiedzieć – że mu uległam, mnie też porwał. I z pewnością chodzi tu o coś więcej, niż o psychologiczną manipulację.
Jeśli więc są momenty, w którym ja sama „wybieram Bena„, jemu przyznaje rację, staję po „jego stronie” – to z pewnością jest w tym „coś więcej”.