Tagi

http://www.filmweb.pl/film/Zjazd+absolwent%C3%B3w-2013-697291

List do Pani wrzucam w translator googla – niestety, nie znam szwedzkiego a z angielskim jest niewiele lepiej.
Jednak muszę do Pani napisać, czuję, że muszę i nie przeszkodzi mi w tym nieznajomość języka.
Wczoraj obejrzałam Pani autorski film „Återträffen” czyli „Ponowne spotkanie”, polski dystrybutor opatrzył go tytułem „Zjazd absolwentów”.
Obejrzałam, przepłakałam niemal całe półtorej godziny, targały mną przeróżne silne emocje i potem długo nie mogłam zasnąć.
Nie wiem, czy obraz działa tak na każdego widza, mnie jego fabuła przeniosła do lat 60/70 ubiegłego wieku, do czasów, gdy sama chodziłam do szkoły.
Wydarzenia tamtych lat nie raz pojawiały się w mojej pamięci: szkolne wycieczki i potańcówki, wspomnienia lekcji, postacie nauczycieli… ale nigdy, przysięgam – ani razu nie przyszło mi do głowy, by spojrzeć na nie w kontekście struktury władzy, hierarchii i przemocy.
I teraz, po niemal połowie wieku Pani film walnął mnie prosto między oczy, zmusił do zadania sobie niekoniecznie wygodnych pytań, zburzył dość sielankową układankę wspomnień…
Być może w tamtych czasach relacje między uczniami nie skutkowały tak ekstremalnymi zachowaniami, tak wyrafinowaną podłością, jak zasygnalizowała to Pani w filmie, ale jednak nie mogę powiedzieć, żeby klimat tych wydarzeń czy tej podłości był mi zupełnie obcy.
Kiedy sprowokowana Pani historią zaczęłam analizować swoją sytuację, swoją własną pozycję w szkolnej hierarchii to odniosłam wrażenie, że w szkole podstawowej plasowałam się raczej w okolicy czoła peletonu.
W grupie 7 czy 10latków struktury owe są chyba jeszcze słabo zaznaczone, różnice mało wyraziste.
Co nie znaczy – że nieobecne.
I chyba dość późno zdałam sobie sprawę z ich istnienia, nawet pod koniec podstawówki, kiedy uzewnętrzniały się one dosyć wyraźnie
Natomiast ich wszechwładzę, ich zasięg, także to – jak mocny miały wpływ na moje niegdysiejsze postępowanie, zaczynam dostrzegać dopiero teraz, dzięki Pani filmowi.
Gdyby nie Pani film – nigdy by to do mnie nie dotarło.
Nie przyszłoby do głowy.
I nie było by mi tak głupio.
I wstyd.

Zaczynałam podstawówkę z opóźnieniem – budowa mojej szkoły nieco się przeciągnęła, oddano ją do użytku jakoś parę miesięcy przed końcem roku szkolnego.
Mnie, wraz z siostrą, przyjęto do pierwszej klasy na te ostatnie przedwakacyjne miesiące po symbolicznym egzaminie z głównych przedmiotów, w naszym przypadku symbolicznym, ponieważ w wieku 7 lat czytałyśmy płynnie nawet trudne, techniczne teksty, znałyśmy ułamki, liczby ujemne, potęgowanie itepe.
W szkolne, koleżeńskie życie wystartowałyśmy więc nieco później, niż inni – i z opóźnieniem dotarło do nas, jak bardzo się od rówieśników różnimy.
Wychowywane w kompletnej od nich izolacji, wśród dorosłych, mając siebie nawzajem za jedyne towarzyszki zabaw nie od razu zdałyśmy sobie sprawę z układu sił, z tego co wypada robić czy mówić w grupie, a czego należy się wystrzegać.
I z kim należy się przyjaźnić.
Jakoś od razu zakumplowałyśmy się z parą nieśmiałych chłopaków, kolegów z jednego, można by rzec, podwórka, choć słowo „podwórko” w ich przypadku nie wydaje się zbyt trafne.
Obaj mieszkali w dzielnicy willowej Tarnowa, dokładnie rzec biorąc ich rodziny zajmowały dwie sąsiednie, piękne stare wille i od lat się przyjaźniły.
O rodzinach owych mogę powiedzieć jedynie tyle – że „za moich czasów” używało się w stosunku do nich określenia „dobra” – co oznaczało zapewne „kulturalna, z dziada pradziada wykształcona”.
Chłopcy, podobnie jak ja i siostra trzymani raczej z dala okolicznych dzieciaków, z racji podobnego wieku, zbliżonej „delikatności” i sąsiedzkiej przyjaźni rodzin tworzyli samowystarczalną, nierozłączną parę, jednak dość szybko dołączyłyśmy do niej we dwie – i 2 pary zamieniły się w czwórkę.
Mam wrażenie, że nasi rodzice skądś się wcześniej znali, patrzyli więc na nasze wspólne zabawy przychylnym okiem.
Uwielbiałyśmy wyprawy do ich wielkiego, podwójnego ogrodu, rozdzielonego mizerną siatką, gęsto zarośniętego krzewami, pełnego zakamarków, skrytek, szop i altan.
Wszyscy byliśmy w wieku, kiedy wspólne zabawy chłopaków z dziewczynkami są najnaturalniejsze na świecie, byliśmy po prostu czwórką dzieciaków przedzierających się ten „zaczarowany ogród”, bawiących się w chowanego i szukających skarbów.
Jednak co dla nas było naturalne – wydawało się już innym reszcie klasy, dojrzalszej, naznaczonej doświadczeniem.
Ktoś nas wypatrzył, nasze wspólne zabawy zostały wyśmiane, wyszydzone nawet, obrzucono nas najgorszymi wyzwiskami, „chłopaczary” było jednym z łagodniejszych.
Kompletnie nie rozumiejąc o co chodzi – pojęłyśmy jednak, że wspólna zabawa z chłopcami jest nieakceptowana i chyba w sekundzie z niej zrezygnowałyśmy.
Więcej nawet – wyparłyśmy się tej przyjaźni.
Razem z resztą klasy nabijałyśmy się z delikatności chłopców, że z nich „prawdziwe panienki” i że lubią się bawić z dziewczynami i jak dziewczyny….
Nigdy więcej nie odwiedziłyśmy chłopaków, nigdy nie bawiłyśmy się też w ich cudownym, dzikim ogrodzie…. kiedyś tylko, przypadkiem przechodząc obok, przyśpieszyłyśmy kroku odwracając wzrok, kiedy wśród zarośli zamajaczyły doskonale nam znane dwie sylwetki….
Potem już wiedziałyśmy…. szybko zrezygnowałyśmy z zabaw z J.K. kiedy okazało się, że w klasowej hierarchii znajduje się ona dosyć nisko.
Dziś, choć zastanawiam się naprawdę długo i wnikliwie to analizuję – nie potrafię powiedzieć, na czym owa hierarchia się opierała, czemu ktoś stał u jej szczytu – a czemu ktoś inny był „out”.
Popularność kontra ostracyzm…. na czym opierały się niegdysiejsze definicje „fajności”… dlaczego kogoś lubiano a inny był bojkotowany – czasem nie sposób wytłumaczyć racjonalnie.
I myślę o tych dwóch mądrych, wrażliwych chłopakach – których przyjaźń tak łatwo odrzuciłam….
O Mariolce – za którą z resztą klasy wołałam „czarownica”, która usiłowała kupić sobie moje zainteresowanie, przynosząc mi różne drobiazgi z domu – jasne, jakieś głupotki, „śmieci” prawie, kolorowe agrafki, jakieś szmatki i pudełeczka, stare widokówki – ale to i tak…. miałam z 10 lat, byłam lubiana i na swój sposób „popularna”, ale chyba kilka osób skrzywdziłam.
Może rany nie były do krwi, może wyrządzona przykrość nie tak wielka – ale i tak jest mi z tym niefajnie.

klasas.jpg

W liceum było zupełnie inaczej.
Struktury „władzy” i hierarchia oczywiście istniały, istniał krąg osób popularnych, podziwianych i lubianych, do których pragnęły dołączyć przeróżne, mniej lub bardziej szare myszki, ale wszystko to manifestowało się znacznie łagodniej, o niebo delikatniej, nie było mowy o prześladowaniu i jeszcze chciałam Pani napisać, że przecież byliśmy starsi, mądrzejsi, byliśmy bardziej dojrzali, bardziej świadomi swoich czynów i ich konsekwencji, pełni zrozumienia, empatii i… i nagle z mroków pamięci wypłynęły mi dwa nazwiska i dwie dziewczyny z jakiejś podtarnowskiej malutkiej wioski, siedzące w ławce przede mną, zawsze razem i tylko razem – odrzucone przez społeczność klasową od początku, odsunięte poza margines.
Nigdzie przez nikogo nie zapraszane, same na lekcjach, przerwach i wycieczkach.
Oczywiście, nikt nikogo otwarcie nie obrzucał wyzwiskami, nie było mowy o fizycznej przemocy ani nawet napaściach słownych.
Po prostu nikt nigdy z nimi nie rozmawiał, na palcach jednej ręki można chyba policzyć – ile razy ktoś zwrócił się do którejś z nich bezpośrednio, w sytuacji zagrożenia życia chyba (takiego szkolnego, znaczy – zrobiłaś to zadanie z majcy bo nikt nie ma…?).
Zawsze mówiło się o nich po nazwisku, w zasadzie „po nazwiskach” używając ich łącznie, dziewczyny funkcjonowały w grupie jako Siejka i Grochal, a nawet Siejka i Grochal z Woli Małej, nigdy osobno i mam wrażenie, że nikt, nigdy nie zwrócił się do żadnej z nich po imieniu, dziś, po latach, z trudem sobie te imiona przypomniałam.
Mam wrażenie, że nawet w zachowaniu nauczycieli, w stosunku do nich, można było się dopatrzyć czegoś specjalnego, pobłażliwego czy nawet lekceważącego.
Więc nie było żadnych chamskich tekstów wprost, nic z tych rzeczy – ale dziewczyny były w klasie niewidoczne – jak duchy.
A za plecami były oczywiście złośliwości i złośliwostki, na temat ich wyglądu i ubioru, zaniedbanych włosów, obciachowych kolczyków i ciuchów jak z lamusa…
Jedna z nich miała wiecznie zaczerwieniony nos, zapewne odmrożony – nazywaliśmy ją więc, tak między sobą oczywiście „Grochal, Co Ma Czerwony Nochal”, wtedy wydawało się nam to szalenie zabawne – dziś wywołuje rumieniec wstydu.
Druga cierpiała chyba na atopowe zapalenie skóry czy łuszczycę, na samym początku 1 klasy wyraźnie i wielokrotnie tłumaczyła, że wykwity skórne są absolutnie niezaraźliwe – ale i tak traktowaliśmy ją niemal jak trędowatą.
Myślę o tym teraz i strasznie, strasznie mi wstyd.
Nie wystarcza mi tłumaczenie z młodością i głupotą w tle, nie można być aż tak durnym, aż tak nieświadomym, nie aż tak.

W recenzji na „filmweb” wyczytałam taką pofilmową refleksję:
„Wynegocjowanie wspólnej wersji przeszłości – takiej, która mogłaby doprowadzić do pojednania – w zasadzie nigdy nie jest możliwe. Interpretacja historii zależy od punktu siedzenia, a postawieni w stan oskarżenia prędzej zrzucimy winę na innych lub na sytuację, niż pozwolimy zszargać nasz pozytywny obraz siebie.”

Jak widać – niekoniecznie, nie w moim przypadku.
Ponieważ to piszę, piszę to swoje wyznanie po latach.
I szczerze, szczerze i mocno żałuję.
I na Pani ręce, Pani Odell, składam przeprosiny – za Mariolkę, za Adama i Wawrzka, i za dziewczyny z tej Woli Małej, i tak, pamiętam ich imiona, za Krysię i Hankę.
I jestem Pani wdzięczna za to zachwianie, wstrząśnięcie posadami mojego wyobrażenia o własnej przyzwoitości.
To bywa konieczne, i zdrowe, pozwala bowiem zderzyć z tymi wyobrażeniami inną wizję, inną interpretację przeszłości.
Bo wszyscy chyba mamy tendencję do tworzenia pozytywnego obrazu siebie, z upływem lat idealizujemy go coraz bardziej, takie więc szarganie, zbrukanie tej nieskazitelnej bieli naszego mniemania o sobie może mieć znaczenie uzdrawiające.
Może nas uratować.
Uleczyć.
Ja, dzięki Pani filmowi, czuję się uleczona i, paradoksalnie, zrehabilitowana.

———————–
PS.
Ten list to w pewnym sensie fikcja literacka.
Zawiera oczywiste odniesienia do filmu i do faktycznych zdarzeń z mojej przeszłości, jednak te ostatnie zostały dość mocno zmienione.
Nie tylko personalia osób, o których piszę, ale także detale sytuacji, w których brały udział, ich cechy szczególne i charakterystyczne, wszystko, co mogłoby w prosty sposób wskazać – o kogo chodzi.
Nie chciałabym wyciągać na światło dzienne całej prawdy, ze wszystkimi realistycznymi szczegółami … jaki był faktyczny zakres naszych przewinień, ilu było „winnych” i w jakim stopniu – zachowam dla siebie, nie chcę wskazywać ich palcami, nie pragnę osądu, sądu, kary – nic z tych rzeczy.
Po tylu latach chyba nie ma takiej potrzeby.
Jeśli jednak któraś z osób, którym wyrządziliśmy przykrość/krzywdę przeczyta ten felieton – bez trudu zorientuje się, że to o Niej i , mam nadzieję, przyjmie moje przeprosiny.
Jeśli przeczyta to któraś z osób, która podobnie jak ja beztrosko i bezmyślnie traktowała koleżankę/kolegę z klasy, w tu opisany sposób, czy podobny – to mam nadzieję, że stać ją będzie na podobną refleksję.
Może jeszcze zdąży sprawy naprawić, zmienić.
I symbolicznie podziękować Pani Odell – tak, jak ja to czynię.