Tagi

Nie wiem, czy u Was działa to podobnie, ale mnie czasem wystarczy jedno słowo…. jeden obraz, jedno skojarzenie – i już płynę 🙂
To jedno słowo jest jak palec na pstryczku-elektryczku, jeśli wiecie o czym mówię 🙂
Jedno zdanie włącza mi w głowie taką żaróweczkę, żarówka robi „błysk” i następuje wybuch myśli, rodzi się z hukiem pomysł na felieton, czasem uruchamia lawina wspomnień.
Tak też było tym razem.
Tym razem wystarczyła rozmowa o miejscach „na końcu świata” na fejsbukowej ścianie Gosi G. i fotka, którą wkleił Vil:

76486247.jpg

O matko.
Stilo.
Ja znam ten „koniec świata” 🙂
Zwiedziłam go naprawdę dokładnie, przyjeżdżając tam latem 1975 i podczas kolejnych kilku wakacji.
Kiedy pomyślę, że było to całe 40 lat temu, to sama w to nie wierzę, powaga.
Nie wierzę – nie znaczy, że nie pamiętam 🙂
To było niesamowicie znaczące lato w moim życiu, pierwsza samodzielna wakacyjna wyprawa i żeby udało się Wam zrozumieć, jak bardzo przełomowa była to chwila i jak wielką oznaczała zmianę -pozwólcie mi na parę zdań wstępu.
Całe dotychczasowe życie byłam trzymana pod kloszem, trzymana bardzo krótko, zabraniano mi większości rzeczy – na które moi rówieśnicy mieli przyzwolenie bez problemu.
U mnie – jeśli na wakacje, to na wieś, do babci. Jasne – w góry i w ogóle, ale pod ścisłą kontrolą rodziny. Żadnych powrotów po 22giej, zawsze z przyzwoitką w postaci siostry, żadnego oficjalnego randkowania. Tak wyglądało to praktycznie aż do mojej matury. I teraz miało się zmienić, udało mi się przejść przez 1 rok studiów, od roku niemal spotykałam się z chłopakiem i razem wpadliśmy na pomysł wyprawy autostopem nad morze.
Żeby była jasność – z Krakowa 🙂 Z namiotem, czy raczej namiotami, bo wędrówka miała być we czwórkę, z moją siostrą i jej chłopakiem.
Dodajmy, że nigdy wcześniej nie widziałam morza na żywo, niesamowicie więc się napalałam, na podróż stopem – także 🙂
Wybieraliśmy się tak całkiem legalnie, pewnie nie macie pojęcia, o czym mówię, więc linkuję:

Krótka historia autostopu

Lecz mimo zakupu książeczek oraz naprawdę poważnych i solidnych przygotowań natrafiłam w domu na mur niezrozumienia.
Nikt nie podzielał mojej radości, mama była pewna, że wrócę z podkulonym ogonem po kilku dniach, zmarznięta, przemoczona, brudna i oczywiście w ciąży 😉
W końcu dała się uprosić, ale raczej na zasadzie „rób co chcesz, podobno jesteś metrykalnie dorosła, ale żebyś potem nie płakała mi w ramię…”
No i pojechaliśmy 🙂
Ze starą wojskową mapą w ręce, na której wypatrzyliśmy gdzieś w okolicach Łeby, a dokładniej za Żelaznem (tu należało zboczyć z głównej drogi) i Sasinem – latarnię morską w miejscowości oznaczonej jako Osetnik. Mapa współczesna wygląda jak poniżej, ale my dysponowaliśmy jedynie atlasem z lat 50tych.

maoas.png

Zdecydowaliśmy – że to tam chcemy jechać, to będzie cel naszej podróży 🙂
Rany, ależ byłam szczęśliwa 🙂
Nawet stojąc przy drodze w upale po 3-4 godziny, więcej nawet, bo na wylotówce z Krakowa czekaliśmy 6 godzin i to także nie ostudziło mojego zapału 🙂
Pod wieczór jakaś ciężarówka zebrała wszystkich, cały tłum stopowiczów kierujących się na północ załadował się na pakę i zajechaliśmy aż…. do Miechowa, czyli ledwo 30 kilosów 😛
Ale i tak śpiewałam z radości.
Następnego dnia dotarliśmy do Zagnańska, w połowie drogi między Kielcami a Skarżyskiem, dojechalibyśmy dalej, ale tam wyznaczyliśmy sobie punkt zborny z pozostałą dwójką. Musieliśmy się rozdzielić, tak się podróżowało łatwiej.
Umówiliśmy się, że pierwsza para, która tam dotrze, zostawi tej drugiej info w budynku poczty, karteczkę przyklejoną pod skrzynką pocztową.
Pamiętajmy, to było 40 lat temu, o telefonach komórkowych nikomu się jeszcze nie śniło, musieliśmy więc wybrać taką metodę, rodem z filmów o J-23 😉
A na poczcie – bo przecież w każdej miejscowości musi być coś na kształt poczty – c’nie? 😛
Pamiętam, jakie miny mieli klienci tego przybytku, kiedy zaczęliśmy penetrować każdy jego zakamarek, a jeszcze bardziej – kiedy spod czerwonej skrzynki odkleiliśmy jakiś karteluszek i na ich oczach odczytywaliśmy jego treść 😛 Zanim zdążyliśmy wyjść, kilku tubylców obmacało skrzynkę jeszcze raz – może spodziewali się odnaleźć jakieś wskazówki dla siebie, na dalsze życie czy coś? 😛
W Zagnańsku pojawił się pierwszy problem, bo towarzyszącej nam dwójce to miejsce straszliwie się spodobało i nie bardzo już chcieli wędrować z nami nad morze.
Jakoś udało się nam ich przekonać, ale Zagnańskie jezioro stało się ulubionym wakacyjnym miejscem wypadowym dla naszych krewnych i znajomych, nawet po latach pojechało tam też moje dziecko 🙂
Z drogi w tę stronę pamiętam jeszcze nocleg w pobliżu płockiej elektrowni, choć nie dam głowy – czy nie miało to miejsca w którymś z lat następnych.
Pamiętam jazdę radiowozem milicyjnym z bardzo sympatyczną milicyjną ekipą, rany, ale mieliśmy stracha, kiedy zatrzymali się na nasze nieopatrzne machanie książeczką, byliśmy pewni – że załapiemy się przynajmniej na opierdol 🙂 Wszystkie tiry, do których nie wdrapałabym się nigdy w życiu, gdyby nie urocze podsadzanie za tyłek przez mojego niezmordowanego chłopaka 🙂
I kiedy siadywałam na podskakującym niemiłosiernie i do czerwoności rozgrzanym silniku miedzy siedzeniem kierowcy a pasażera, niezapomniane uczucie, szczególnie w upały 😀
I pamiętam jazdę złapanym w ulewie jakimś kombi, który spsuł się po przejechaniu kilku kilometrów, a miał nas zawieźć nad samo morze ….
I pamiętam nasze bezradne poszukiwania tego Osetnika w Sasinie – ostatniej miejscowości na naszej trasie.
Nikt o Osetniku nie słyszał, sugerowano nam Osieki… dopiero, kiedy powiedzieliśmy, że chodzi o latarnię morską, naszym rozmówcom rozjaśniły się gęby, że tak, jasne, ale to w Stilo, parę kilometrów tą drogą (tu machnięcie ręki)… a Stilo to stara kaszubska nazwa i wszyscy tak mówią, nikt nie używa tej nowej, narzuconej przez władzę 🙂
I że najwygodniej się tam dostać gazikiem wojskowym, jeżdżą tam co chwilę i chętnie zabiorą 🙂
No i faktycznie, ledwo machnęliśmy – zaraz zatrzymał się jakiś z piskiem opon i zawiózł nas na koniec drogi, na koniec świata 🙂
Wtedy, w 1975, nad mizernym potoczkiem stał 1 dom. Dokładnie tak było – na całą miejscowość składał się jeden, jedyny prywatny dom mieszkalny, (pomijam kilka mniejszych i większych budynków niewiadomego przeznaczenia, przypominające jakieś składy/magazyny czy coś) z dość obszernym ogrodem, gdzie widać już było kilka namiotów z podobnymi nam młodymi łazikami.
Błyskawicznie zaprzyjaźniliśmy z wszystkimi, załatwiliśmy formalności z Panią Gospodynią i postawiliśmy nasz wypasiony pomarańczowy namiocik bez tropiku 😉
A potem, choć już zmierzchało – polecieliśmy zobaczyć morze.
Przez sosnowy lasek, ledwo widoczną zapiaszczoną ścieżką, mijając ową latarnię, przez wydmy.
I tak, w zapadającej już ciemności ujrzałam morze pierwszy raz.

stilo6.png

Łaziłam w podwiniętych dżinsach, z butami w ręku, pierwszy raz w życiu zapadając się w mokrym piasku i czując, jak niewielkie ale lodowate fale spłukują go z moich stóp…. wciągając do płuc ten jedyny w swoim rodzaju słony zapach glonów i wilgoci… i tak w zasadzie spędziłam te 2 tygodnie, zachłystując się tym zapachem i dotykiem piasku, budując jakieś zabawne piaskowe budowle, zbierając muszelki, na zmianę to mocząc się w falach to wysychając….

SAM_3608.JPG

Teraz to z pewnością zupełnie inne miejsce, ale wtedy… nie uwierzycie, ale było zupełnie pusto, byliśmy, jak okiem sięgnąć jedynymi ludźmi na plaży, parę razy pojawili się spacerowicze, przechodzący nieśpiesznie wzdłuż brzegu.
Korzystaliśmy oczywiście z tego odosobnienia, opalając się topless albo i bardziej less, nieustannie lornetowani z pobliskiej wojskowej wieży granicznej 😛

stilo9.png

No i wciąż z tej wieży przyłazili do nas rówieśnicy w mundurach, sępiąc o papierosy i zagadując o głupoty (przede wszystkim to chcieli się pogapić na moje i siostry cycki, jak sądzę :p )
Z roku na rok było jednak coraz ludniej, pojawili się turyści z Niemiec, obóz harcerski, gdzie nas litościwie dokarmiano.
Przestaliśmy tam przyjeżdżać, kiedy któregoś lata zastaliśmy już stanowisko kiełbasek z rożna a gospodyni, w której ogródku biwakowaliśmy – dobudowała w swoim domu specjalne skrzydło dla turystów.

SAM_3610.JPG

Ale zanim to nastąpiło – spędziliśmy parę tygodni na końcu świata, takim prawdziwym, odludnym i dzikim, jak na nasze polskie warunki na pewno.

stilo5.png

To te pierwsze wakacje w Stilo nauczyły mnie, że nie da się niczego uprać w morzu, morska woda zostawia brzydkie ślady, wręcz brudzi.
Gotowaliśmy więc wodę w kociołku nad ogniskiem, praliśmy i myliśmy się wieczorami w pożyczonej od owej pani miednicy – między namiotami, robiąc parawan z koców 😛

stilo7.png

I panowała tam niesamowita, jakaś taka hippiesowska wspólnota 🙂
Albo może, jak na koniec świata przystało – szalenie familiarne zwyczaje 😛
Na tym dzikim polu namiotowym mieszkał jeden jedyny nieco starszy facet – z samochodem, codziennie rano zbierał „zamówienia” od „namiotowiczów” i z odległej o jakieś 6 kilometrów piekarni w Ciekocinie przywoził wszystkim świeże bułki, które składały się na nasz całodzienny posiłek, chyba że udało się coś cichcem wykopać z okolicznych pól i upiec potem na ognisku 😛

SAM_3641.JPG

Najbliższy spożywczak, w Sasinie, oferował ocet, olej, musztardę i przecier pomidorowy – do dziś pamiętam smak tych świeżutkich bułek, prosto z piekarni, z przecierem pomidorowym, do dziś kocham przecier, wolę nawet od keczupu i często kupuję zamiast sosu czy innego smarowidła 🙂
Pamiętam też niesamowicie sympatyczną trójkę młodych ludzi z sąsiedniego namiotu, przyjechali, o ile mnie pamięć nie zawodzi, z Wrocławia.
Dla dziewczyny to był także pierwszy tak daleki i samodzielny wypad, nie przyznała się mamie, że jedzie z chłopakiem, oficjalnie towarzyszył jej jedynie brat 🙂
Pamiętam nasze wspólne wieczory przy ognisku, zwierzenia, dyskusje o pierwszych miłościach i, ale to już tylko z nią na ucho – jak TO robić, żeby nie skończyło się ciążą.
Nie pamiętam już nawet jej imienia – jedynie to, że miała kręcone ciemne włosy, była prześliczna i z tego Wrocka przytargała swoją wielką kołdrę, bo bez ukochanej kołdry nie zaśnie 🙂
I przepięknie śpiewała.
Cała trójka, z gitarą w jednej a harcerskim śpiewnikiem w drugiej ręce, chętnie produkowała się pod upalnym sierpniowym niebem – ku naszej radości.
Jedna z tamtych piosenek szczególnie utkwiła mi w pamięci, zalinkowałabym, ale nie widzę nigdzie w necie.
Jak mnie upijecie – zaśpiewam, akompaniując sobie na pianinie, teraz muszą wystarczyć Wam słowa, nie zapomniałam ani linijki.

Polny konik na drogę wszedł
I nocą koncert dawać chciał.
Lecz konika nie słuchał nikt.
Bo małe skrzypce miał

Noc jest ciemna i księżyc gdzieś znikł
a polny konic ciągle gra
ta muzyka trwa aż po świt
choć jej nie słucha nikt

Graj koniku, graj, dla mnie graj
twój koncert tuli mnie do snu
swej muzyki posłuchać daj
ja jutro wrócę znów

Prościusie słowa, wręcz banalne – a ja czytam je i płaczę.
Nie umiem powiedzieć – czemu.
Może dlatego, że znów dobiegł mnie zapach morza, glonów, muszli, trawy w tym ogródku… znowu poczułam dotyk piasku na stopach, dżinsów i flanelowych koszul, zapach tamtych czasów.
Zapach mojej młodości.

SAM_3645.JPG


PS.
Co do jakości zdjęć: robił je 40 lat temu mój chłopak. Te barwne też. To było takie czasy, że celuloidowy film przeznaczony do kolorowych odbitek wywoływało jedyne w kraju laboratorium w Bydgoszczy i tam, pocztą, wysyłało się zamknięte pudełeczko z negatywem. Potem oczywiście można było oddać film do fotografa – ale my odbitki robiliśmy sami.
Czyli – ciemnia standardowo w łazience, lampa, chemikalia, powiększalnik, filtry, odpowiedni papier na odbitki, kuwety z wywoływaczem, utrwalaczem itepe, no i profesjonalna suszarka do zdjęć – obsługa tej ostatnia była moją rolą 🙂
Jak widać kolory wychodziły tragiczne, a zdjęcia przeładowane fioletem i czerwienią…
Tak czy owak to co widzicie powyżej, to są zdjęcia tych zdjęć, przy pomocy mojej cyfróweczki dla przedszkolaka, więc tego no.
Z niektórymi pobawiłam się bardziej – inne nie dawały na to żadnej szansy.
Mam ze Stilo więcej zdjęć, szczególnie tych topless, po podciągnięciu w programie graficznym wyglądają naprawdę interesująco, ale, choć to kuszące – nie wrzucę żadnego, bo jakby zobaczył je jakiś mój uczeń byłoby mi głupio, a gdyby trafił na nie mój syn – to na bank głupio byłoby jemu.
Strasznie dawno nie zaglądałam do tego albumu, nie wracałam do tych fotografii, ale dziś…. dziś znowu wróciłam do Stilo.