Tagi

Chce mi się krzyczeć.
W zasadzie miałam na to ochotę już po kwadransie projekcji, a z chęcią wyjścia z sali walczyłam cały czas.
Nie zrobiłam tego tylko dlatego, że na seans wybrałam się z dwiema bliskimi mi dziewczynami, po seansie ustawiłyśmy się na jakieś małe piwo, a za pogaduchami z obiema tęskniłam bardzo mocno, następna okazja pewnie szybko się nie nadarzy.
Gdybym wyszła – musiałabym tkwić jak durnowata przed drzwiami sali kinowej i czekać samotnie na koniec projekcji.
Głupi powód – ale powstrzymał mnie skutecznie.
Ale, przysięgam, w życiu nie byłam tak wkurwiona.
Bo chyba w życiu nie widziałam tak podłego filmu.
„Ostatnia rodzina” to film wstrętny.
Po prostu obrzydliwy.
Chory.
I w związku z tym – nieuczciwy.
To jedna wielka szydera  na temat skomplikowanych układów emocjonalnych i charakterologicznych rodziny Beksińskich i jedna wielka szydera z postaci Tomka.
A to, co zrobił Dawid Ogrodnik – to po prostu coś na kształt parodii, pełnej przedrzeźniania i  małpowania gestów, mimiki, sposobu poruszania się i modulacji głosu.
Przysięgam – to było nie do zniesienia, niezależnie od intencji aktora.
Staram się zachować spokój i oceniać sprawy na chłodno – powiem więc tak: gdyby w niektórych scenach nasilenie tego ewidentnego przerysowania, tę nad-ekspresję, podzielić przez 5, w innych tylko odrobinę stonować – byłoby ok.
Ale w prezentowanej wersji nie było Ok, bardzo nie było.
Niemal każda scena zamieniła się w maskaradę i kpinę, każdy gest Tomka zwielokrotniono i wykrzywiono – i w rezultacie nabrał on cech groteskowych, czy wręcz chorych.
Sposób, w jaki Tomek reagował na muzykę, jak „gibał się” w takt puszczanych przez siebie utworów, jakieś drobne, w rzeczywistości raczej słodkie kompulsywne gesty – zostały spotęgowane i ośmieszone.
Nie oszczędzono nawet kultowego dla fanów momentu, w którym zapowiada on swoją ostatnią audycję: tekst, który zna na pamięć każdy wielbiciel jego programów, słowa – które Tomek wypowiedział, jak zwykle, z niesamowitą, cudowną dykcją i porywającą melodyką – zostały wybełkotane i opatrzone jakąś porąbaną mimiką.
W ogóle sposób, w jaki Dawid Ogrodnik naśladuje, czy raczej parodiuje tę niesamowitą modulację głosu, barwę i melodię, ten aksamit w nim zawarty, przyprawiający o dreszcze… sposób podawania tekstu w oryginale tak doskonale dopracowany i przemyślany, że stanowi absolutne mistrzostwo świata, wraz z każdą kropką, przecinkiem i zawieszeniem głosu – to wszystko w wykonaniu pana Ogrodnika brzmi jak histeryczny bełkot.
Noż kurwa ja pierdolę.
Jasne, były w filmie króciutkie momenty, kiedy zobaczyłam Tomka naprawdę: chwila, gdy niemal nieporuszenie siedział przy magnetofonie szpulowym i słuchał „Nights in white satin” Moody Blues…. trwało  to jakieś 4 sekundy. Dość prawdziwie prezentowała się też  scena rozmowy Tomka z rodzicami na temat tego, jak bardzo jest nieszczęśliwy i jak niewiele mogą w tej kwestii zrobić.

Całkiem w porządku, wiarygodnie i oszczędnie, nareszcie bez zbytecznych przerysowań, zabrzmiał też tekst wygłaszany przez Zdzisława Beksińskiego, te słynne słowa o łodzi, którą za chwilę pochłonie wodospad, o fotelu i kaktusie. Muszę przyznać, że postać, odtwarzana przez Andrzeja Seweryna, na tle innych najmocniej przekonuje, jednak i tu także zdarzają się niepotrzebne przejaskrawienia i wyolbrzymienia, jakiś fałsz…
(Pomijając kwestię, że generalnie łatwym jest dla aktora postawić na koloryzację i szarżę, „jechać” na przerysowaniach… drwina i paszkwil świetnie się przecież sprzedają… znacznie trudniej byłoby przedstawić postać w sposób wyważony, ale przekonujący… wiernie  – ale dobitnie.)
Zastanawiam się, czego brakowało w aktorstwie Andrzeja Seweryna, co przeszkadzało mi najbardziej w stworzonej przez niego postaci wielkiego malarza – i chyba już wiem.
Wiem – czego zabrakło.
Oglądając liczne wywiady ze Zdzisławem Beksińskim, także wiele prywatnych a udostępnionych filmów video, zawsze byłam pod olbrzymim wrażeniem mądrości jego wypowiedzi. Spokój, pewność wypowiadanych kwestii, oparta na głębokich przemyśleniach, plus rzeczowa prezentacja tych przemyśleń nie pozostawiały  miejsca na najmniejsze wątpliwości.
Jego ogromna wiedza i życiowa mądrość, przenikliwość jego umysłu, błyskotliwa argumentacja i dalekowzroczne wnioski były widoczne nie tylko w słowach ale i w sposobie ich wypowiadania, w gestach, całej postawie wielkiego malarza. Ta mądrość po prostu biła z jego postaci, zniewalała, niemal paraliżowała.
Niczego podobnego nie odnajduję w filmowej wersji mistrza.
Ani śladu, wybaczcie, zero, nic.
Nie wierzę temu Beksińskiemu z ekranu…
Dlatego nie jestem w stanie pochwalić aktorstwa w tym obrazie, bardzo nie.
Jednak przyznam uczciwie – zachwyca realistyczny obraz Warszawskiego osiedla z lat 70-80 i świetnie odtworzony wystrój mieszkania z tamtych czasów w ogóle, a rzeczywistego mieszkania państwa Beksińskich także, od stylowych mebli z epoki po najmniejszy drobiazg i bibelot.
Mam do tej pory bardzo podobne meble z pilśni na wysoki połysk i taki sam magnetofon szpulowy gdzieś na strychu…

Myślę także o atmosferze filmu – przygnębiającej, dusznej i pełnej szaleństwa, w moim odczuciu także nieco przesadzonej…
I o  śmierci, wszechobecnej, dominującej, w obrazach Zdzisława Beksińskiego ale także w myślach i czynach jego rodziny…
Ale tych plusów jest za mało, po milionkroć za mało.

Bo tak naprawdę uczciwa, prawdziwa w tym filmie jest  ta jedna chwila z Moody Blues, kilka zdań wypowiedzianych przez A Seweryna i parę scen z jego udziałem, scenografia i 3 wklejki dokumentalne w finale.
I, niezamierzenie, prawdziwy był też mój kinowy sąsiad – zachowywał się i „pachniał” dokładnie jak w Tomkowych opowieściach o tym, dlaczego nie chadza już do kina.
Uwierzcie, byłam bliska wybuchu – facet w ciągu projekcji wypił jakieś, na oko, 1,5 litra  napoju, obrzydliwie śmierdzącego malinowymi landrynkami.
Za każdym razem – kiedy po niego sięgał, odkręcał nakrętkę, pociągał kilka łyków gulgocząc tak, że słychać było go chyba poza drzwiami kinowej sali, po czym butelkę zakręcał i odstawiał – byłam bliska rzucenia się nań z pięściami. Sama nie wiem, co było gorsze – ten smród nieświeżych ciuchów, landrynki czy gulgot.
Czy jego śmiech wraz z połową sali w momentach jak z czarnej komedii, w momentach, w których ja sztywniałam.

A co było fajne?
Późniejsze piwo z dziewczynami, nawet razem z szukaniem czynnego miejsca w środową noc… i nocny spacer z Kasią, bo noc taka piękna i ciepła więc odprowadzę Cię do nocnego…albo może na następny przystanek… albo następny  🙂   i spotkanie w połowie drogi do domu mojego dziecka, wracającego ze środowego piwa w Dżezie, i późniejsza przechadzka już we dwoje, bo mieszkamy od siebie rzut beretem…
I jeszcze wpadłam do niego na moment  i koty witały mnie radośnie, łasząc się na potęgę i to było naprawdę fajne.
Ale nie film.
Nie film.

Dlatego uroczyście przepraszam wszystkich fanów Tomkowej działalności, że to tak ujmę w uproszczeniu… przepraszam, że jeszcze wczoraj byłam pewna, że przesadzają w swoich negatywnych opiniach na temat filmu, że ulegli nadmiernym emocjom, nie potrafią zachować rzeczowego tonu, że po prostu nie stać ich na uczciwy osąd.
Ani trochę nie wierzyłam w ich oceny, kładąc te wszystkie negatywy na karb ich zapatrzenia w Tomka, na irracjonalne oczekiwanie, że film stanie się fotograficznym odtworzeniem życia rodziny Beksińskich scena po scenie, kadr po kadrze…
Nigdzie tego nie napisałam – ale takie myśli chodziły mi po głowie, kiedy czytałam ich relacje po projekcji.
Przepraszam za te swoje myśli.
Bo nie chodzi o podobieństwo na kształt dokumentu – ale o zwykłą ludzką przyzwoitość… nie chodzi o to, żeby dokleić aktorowi identyczną brodę, jaką nosiła grana przez jego postać  – choć i to nie do końca się udało i charakteryzacja, IMO, pozostawiała wiele do życzenia, Zdzisław Beksiński nigdy nie miał takiej fryzury, jak na filmie, Tomek nosił zupełnie inny kapelusz i kurtkę, a Zofia B. była przepiękną kobietą z klasą, nawet tuż przed śmiercią – a nie koszmarnie ubraną kurą domową.
W filmie „Ostatnia rodzina” sparodiowano postacie Beksińskich a z ich życie przedstawiono we wstrętnej karykaturze.
I tylko nie mówcie mi o różnym od mojego punkcie widzenia reżysera, nie opowiadajcie o jakiejś jego artystycznej wizji…
Uważam bowiem, że żaden punkt widzenia czy artystyczna wizja nie mogą usprawiedliwiać tak nieuczciwego sposobu opowiedzenia historii, takich krzywdzących przeinaczeń, takiego zafałszowania i manipulacji, takiej szydery.
Takiej podłości.
Ten film przekracza granice, które moim zdaniem są nienaruszalne.

I teraz przypominają mi się moje wątpliwości i roztrząsanie na 10 stronę, czy to dobrze, że w jakiś sposób „korzystam, „bogacę” się na śmierci Tomka, na pisaniu o Nim, o jego programach, o tym, jak przeżywałam jego muzykę i ile dla mnie znaczył.
Że niezależnie od tego, jak bardzo jestem szczera, jak bardzo to wszystko jest dla mnie ważne i jak bardzo mocno to we mnie siedzi, zmuszając niejako do przelania emocji na klawiaturę – to jednak tym tematem „nabijam” sobie statystyki bloga i ilość wyświetleń na YT.
Bo jedno i drugie skoczyło mi pod niebo, ilość czytań bloga wzrosła niemal 10krotnie, a  filmik „Wielki Piątek z Tomkiem B.” obejrzało we wrześniu 3 razy więcej widzów, niż w ciągu całego roku od zamieszczenia.
I oczywiście, cieszę się jak dzika, ale gdzieś na dnie zadaję sobie pytanie – czy powinnam, czy mi wolno.
Czy nie przekraczam jakiejś granicy.

Czytam więc komentarze pod tym moim filmikiem, i wśród wspomnień pełnych nostalgii widzę także takie kompletnie z czapy, nawet z grubsza nie związane z umieszczonym przeze mnie materiałem… widzę odniesienia do filmu, jak się domyślam – do „Ostatniej rodziny” właśnie, z uwagami, jaką muzykę powinien zawierać i dlaczego… może jestem walnięta, ale takie żądanie, wzmocnione absurdalnymi powodami, wydaje mi się kompletnie nie na miejscu, wręcz impertynenckie. No i – dlaczego z tym do mnie?
Kolejny komentarz, który zwalił mnie z nóg – to cytat z Tomkowego listu do Ojca, listu ostatniego, pożegnalnego.
Nie wiem – jak się ma ten cytat do zamieszczonej przeze mnie audycji Tomka, jak dla mnie pozostaje zupełnie bez związku, ale jeszcze bardziej wstrząsa mną fakt wystawienia na widok publiczny najbardziej na świecie prywatnej korespondencji, treści tak bardzo intymnej i przeznaczonej dla jednych tylko oczu… oczywiście, komentator z YT wkleił fragment jakiejś istniejącej już publikacji, może „Portretu podwójnego”, nie wiem, jestem dopiero w połowie lektury.
Ale niezależnie od tego – czy uczyniła to pani Grzebałkowska czy ktokolwiek inny – chce mi się  krzyczeć.
Nie wiem, co w takich kwestiach mówi prawo i nie o tym piszę – ale o zwyczajnej ludzkiej przyzwoitości.
O sumieniu.
O rozróżnieniu dobra od zła, tego – co wolno od tego, co za żadne skarby.
Może nie rozumiem już tego świata, może jestem stara i się nie znam – ale takie odarcie z prywatności jest dla mnie nieprzyzwoite.
Miałam już takie odczucia, oglądając w innej publikacji zdjęcia Tomka z bliznami po próbie samobójczej.
Jasne, opowieści o tym, że próbował i ile razy, od dawna krążą pocztą pantoflową, ale zupełnie czym innym jest przeczytać szczegółową o tym relację, popartą zdjęciami.
Przeczytać list pożegnalny Tomka skierowany do ojca.
Dla mnie taka publikacja to niegodziwość.
To gwałt na pamięci Tomka.
Ten film także.

Dlatego, proszę o wybaczenie, nie jestem w stanie odnieść do materiału filmowego bardziej merytorycznie.
Nie jestem w stanie zająć się analizą konstrukcji i kolorystyki kadrów, omówieniem fabuły czy jej braku, nie jestem w stanie rozkładać takiej materii filmowej na czynniki pierwsze.
Tak, żaden ze mnie dziennikarz czy felietonista, krytyk filmowy też całkiem do dupy.
Emocje, a dokładnie głębokie poczucie wstrętu przesłoniły mi całą resztę, której w związku z tym analizować nie mogę – bo jej nie widzę.
Przepraszam,  nie potrafię.

 

PS.
Ten felieton dedykuję Tobie, AkoBe, te przeprosiny w nim zawarte – także.