Tagi

Widzieliście już może?
Bo ja tak i poryczałam się, poważnie, rozkleiłam do łez.
Niesamowicie wzruszający obrazek, jak dla mnie i chyba nie tylko, wnosząc z komentarzy na fejsie.
Choć może „sprzedawanie produktu przez podpieranie się martyrologią” może budzić wątpliwości natury moralnej, jak pisze Adalbert.
Wspomina jeszcze o „groteskowym zestawieniu umoralniającej powiastki z promocją taryfy Ty plus 1 2 3” a przekaz nazywa przerażającym: „nie muszę znać historii, ważne, że mam komórę z LTE, to sobie sprawdzę, czy starszy pan, któremu dla jaj o mało nie wybiłem zębów, nie zasługuje przypadkiem na mój szacunek.”
Więc co do przekazu i reszty…
Ja widzę raczej tę drugą stronę medalu: sądzę, że dostępność informacji w necie, łatwość, z jaką się po tę wiedzę sięga, mnogość, różnorodność i prostota podania tej wiedzy to zdecydowany plus. I jeśli przyczynia się choć w małym stopniu (a jestem pewna, że w niemałym) do kurczenia się morza ignorancji w dowolnej dziedzinie czy temacie, zmniejsza ocean niewiedzy – to też plus.
Jasne – jeśli ktoś całą swoją wiedzę bezkrytycznie i bezmyślnie buduje na informacjach z neta, może się na tym przejechać, a wiedza taka nie jest wiele warta … ale jeśli te informacje analizuje i porównuje, szuka różnorodnych źródeł – to jak dla mnie git.
Jeśli jakiś ignorant, delikatnie mówiąc, dowie się z neta właśnie czegoś istotnego, jeśli skłoni go to do przemyśleń, wpłynie pozytywnie na zmianę jego postaw, sposobu myślenia i widzenia świata – to zdecydowanie git. Może nie sięgnie później po jakąś lekturę w temacie, ale może z kumplami przy wieczornym browarku wymieni parę sensownych uwag?
A jeśli chodzi o „strzępkowość, wyrywkowość informacji raczej, mnogość odnośników, które w trakcie czytania jednego fragmentu nie pozwalają go skończyć i odsyłają do drugiego itp. A także złudną świadomość, że dopóki mam telefon z dostępem do sieci, jestem de facto wszystkowiedzący ;)”
Jasne, jeśli korzystający z neta ograniczy się do jednego źródła – jego informacje będą wyrywkowe i strzępkowe, bez dwóch zdań. Jeśli znajdzie na Wiki hasło „algebra liniowa” – poczyta i będzie mu się wydawało, że zjadł wszystkie rozumy – tym bardziej 😉
Ale jeśli skorzysta z tych odnośników właśnie, dotrze do bibliografii, prac A. Białynickiego-Biruli, tak przykładowo… poczyta sobie pierwsze zdania, załóżmy, „On automorphisms and derivations of simple rings with minimum conditions”… nic nie zrozumie – więc znowu sięgnie do Wiki i znajdzie jasny wykład o strukturach algebraicznych, o pierścieniach i morfizmach wszelakich… i odszuka podstawy, 1 część „Ćwiczeń z matematyki” Gryglaszewskiej, Kosiorowskiej, Paszek choćby.
Do wszechwiedzy będzie daleko, ciągle – ale egzamin na Uniwersytecie Ekonomicznym ma gość szansę zaliczyć 😉
I jeszcze to „podpieranie się martyrologią”
Ech – wolę to, niż podpieranie się cyckami i innymi trywialnymi skojarzeniami. 😉
A poważniej – nie, nie budzi to we mnie zastrzeżeń. Może dlatego, że jak dla mnie martyrologicznego skojarzenia użyto tu z pewnym wyczuciem.
Nie czuję się wykorzystana, nie czuję się niezręcznie czy brana „pod włos”. Szczuta tą martyrologią, że tak użyję popularnego ostatnio określenia.
Nie czuję, żeby ktoś posługiwał się moimi emocjami, żeby w chamski sposób na nich żerował – chcąc zainteresować mnie jakimś produktem, wcisnąć towar.
Może wynika to z mojego spaczonego widzenia reklam.
Polega to na tym, iż w 100% przypadków oglądając film reklamowy po prostu nie zauważam tego reklamowanego artykułu.
Widzę filmik – jak na YT, jakąś historyjkę, zabawną, wzruszającą, nudną lub interesującą, wkurzającą lub nijaką – natomiast kompletnie nie dostrzegam, jaki wyrób jest w niej promowany.
Mój mózg wyłącza się automatycznie, kiedy pojawia się informacja na ten temat.
Czasem znam reklamę na pamięć, mogłabym opowiedzieć ją szczegółowo, ujęcie po ujęciu, niemal klatka po klatce – ale nie mam pojęcia, czego dotyczy.
Mogę spekulować, że pewnie zachęca do skorzystania z jakiejś usługi, może sieci komórkowej a może jakiejś aplikacji czy modelu telefonu – ale na pewno to nie wiem i generalnie niewiele mnie to obchodzi.
Nigdy w życiu nie kupiłam niczego pod wpływem reklamy, sytuacje, kiedy lansowanie czegoś w necie czy gdziekolwiek wpłynęło na moje zainteresowanie produktem mogę policzyć na palcach.
Szczególnie takie bardziej praktyczne, nie w rodzaju „se popatrzę przez chwilę, co mi tam”.
Rzadko więc – „hmmm… a może mi się przyda?”
Jasne – trailer filmu, albo zapowiedź płyty, to tak.
Bo cała reszta, z płynami do naczyń i picia, serkami, płatkami, usługami Playa, taryfami, operatorami – po prostu mnie, pardon, wali.
Dlatego w tej rumuńskiej reklamie widzę jedynie nowelkę, miniaturową opowieść, prościutką historyjkę z mocnym, poruszającym finałem. I choć Adalbert napisał, że tyczy ona jakiejś taryfy czy coś – to dobra, nie wiem, wiedzieć nie muszę i nie chcę 🙂 )
Tego Plus 1 2 3 nie kupię, na bank, nie potrzebuję zresztą żadnych komórkowych rarytasów.
Ja w tej reklamie widzę coś zupełnie innego.
Dla mnie to filmik super-krótkometrażowy – i Oskar mu za scenariusz i reżyserię.
I jeszcze ta muzyka, nie zapominajmy o muzyce.
Minuta, nawet nie tyle, 59 sekund.
Mistrzostwo świata.
A ten salut – to nie do pustej głowy, Adalbert. Już nie. 😉
I tyle, kropka.
🙂

PS.
Dzięki za natychnięcie i podsunięcie tytułu, Adalbert 🙂
I za uświadomienie, co naprawdę oznacza określenie „salut do pustej głowy”. Potraktujmy więc moją uwagę na ten temat jako żartobliwe nawiązanie jedynie, metaforę 🙂
Natomiast zgadzam się – problem, jak daleko może się posunąć twórca reklamy, do jakich tematów sięgnąć, jakie struny poruszyć – pozostaje otwarty….